Złuszczanie martwego naskórka to obowiązkowy etap pielęgnacji każdego rodzaju cery. Jaki peeling wybrać? Przyznam się, że ja do tej pory sięgałam tylko po peelingi mechaniczne. Jedne w 100% naturalne, drugie trochę mniej - sprawdzały się, póki nie zaczęłam kuracji retinoidami, a potem kwasów. Cera była sucha, wrażliwa, skłonna do podrażnień, a każde, nawet najmniejsze, mechaniczne tarcie, wzmagało objawy. Postanowiłam przerzucić się na peelingi enzymatyczne. Szukałam, szukałam, aż w końcu znalazłam. Mojego starego, dobrego przyjaciela marki Dermedic. Seria Hydrain3 Hialuro, uwielbiana przez blogerki, mnie w 90% nieznana.
Po raz pierwszy miałam z tym kosmetykiem do czynienia już parę lat temu, gdy dostałam go w którymś z archiwalnych pudełek ShinyBox. Wtedy nie było miłości - owszem, sprawdzał się, ale nie na tyle, żebym używała go regularnie. Skończyło się na tym, że ponad pół tubki musiałam wyrzucić, bo peeling się przeterminował. Teraz, gdy mam troszkę inną cerę, nie wyobrażam sobie pielęgnacji twarzy bez jego udziału. Dlaczego? O tym za chwilkę.
Zacznijmy od opakowania. Ot, taka sobie tubka o pojemności 50 ml. Pudełko eleganckie, solidne, z różnymi wypustkami i bzdetami, zabezpieczającymi nasz peeling przed uszkodzeniem. Wszystko oczywiście zaklejone, dzięki czemu wiemy, że kosmetyk nie był wcześniej otwierany i macany przez wścibskie łapska (zaznaczam, że kupiłam go w aptece). Tubka jest miękka, a sam peeling gęsty i treściwy, co niestety zmusza nas do przecięcia opakowania, gdy kosmetyk już się kończy. No, chyba że ktoś lubi marnować dobre produkty :)
Jak go używam? Nakładam sobie tę maź na me piękne lico raz, dwa razy w tygodniu, w zależności od tego, jak duży mam przesusz. A uwierzcie mi, że przy kwasach przesusz występuje często. Szkoda, że nigdy nie wiem, kiedy zacznę się łuszczyć i zdarza mi się iść do pracy z odstającymi od czoła po brodę skórkami. No, ale nie o tym ;)
Tak jak pisałam wcześniej, peeling ma gęstą, treściwą konsystencję, która jednak łatwo i równomiernie rozprowadza się na twarzy. Zapach? Taki trochę ogórkowy, jak podczytałam na innych blogach. Dla mnie on pachnie szpitalem, ale mnie żaden zapach nie zrazi. Dla mnie olejek pod prysznic z Isany pachnie kwiatkami, a nie rybą, jak to mówio w internetach. W każdym razie, szpitalna woń ginie po paru minutach od nałożenia, a ja siedzę 15-20 minut i czekam, aż moja buźka będzie gładka jak pupcia niemowlaka.
Podczas tych parunastu minut czuć na twarzy lekkie mrowienie i swędzenie, ale to znak, że peeling jednak działa. U mnie taki efekt występował na początku stosowania (nie był jednak nieprzyjemny), potem już nie czułam nic, oprócz delikatnego chłodku. Po upływie określonego przez producenta czasu nie zmywam pozostałości żelem, ani wodą, a ściągam nadmiar kosmetyku za pomocą wacika lub gąbki. Efekt? Nieskazitelnie gładka, idealnie nawilżona i miękka skóra. Taka, jak po użyciu dobrze szorujących, mechanicznych peelingów, tyle tylko, że bez podrażnień i uczucia ściągnięcia.
Warto wspomnieć o składzie, w którym główną rolę odgrywają kwas glikolowy, l-arginina, kwas hialuronowy, mocznik, gliceryna i alantoina. Jak dla mnie, jest to najlepszy peeling enzymatyczny, jaki do tej pory miałam w swoich zasobach. Sprawdzi się na każdym rodzaju cery, od suchej, przez mieszaną, aż po tłustą. Nie podrażnia, nie uczula, świetnie spełnia swoją rolę, a w dodatku nawilża i wygładza. Czego chcieć więcej? Za tę cenę (20-25 zł) naprawdę warto spróbować ;)